
Ze Świętami Bożego Narodzenia związane są różnorodne tradycje, obyczaje i niezwykłe wróżby. Z bogatych opracowań literackich dowiadujemy się, że „starodawna wilija” nie była nigdy jedynie okazją do wieczornych ceremonii z jadłem i napitkami w rolach głównych. Zawsze widziano w niej dzień pełen różnorakich, szczególnych znaczeń i zawsze miała ona coś z wielkiego widowiska, które choć kończyło się po północy, nieco może sennymi gloriami pasterki, to jednak zaczynało się już o świcie. „Wierzono np., że pannę, która tarła w tym dniu mak, czekało wnet zamążpójście, a myśliwy, który zdołał co wtedy upolować, mógł liczyć w najbliższych miesiącach na szczęście spod znaku świętego Huberta. Który chłop wybrał się przezornie z rana do karczmy i chlapnął okowity, ten nie musiał się martwić, że w przyszłości grozi mu przymusowa abstynencja. Który spryciarz podebrał ukradkiem sąsiadowi siekierę, pług czy wóz, ten cieszył się, że odtąd wszelkie dobro będzie mu lgnęło do rąk”, czytamy w „Kalendarzu Polskim”.
Panowało kiedyś powszechne przekonanie, że w wigilię los człowieka może zyskać swój jakby nowy wymiar i dlatego Wańkowicz, tak przecież wyczulony na tradycje, napisał w jednym z felietonów, choć chyba nie dość ściśle teologicznie, że w dzień ten „gdzieś na Mlecznej Drodze Szafarz Niebieski odwraca klepsydry naszych żywotów”.
Jednakże w wigilię nie tylko trzeba było zabiegać o szybkie zamążpójścia i łatwe fortuny. Nad najpiękniejszymi nawet rojeniami górowała od rana kuchnia, w której przygotowywano najbardziej wymyślne specjały. Dopiero, gdy zapadał niecierpliwie wyglądany wieczór, ów kuchenno-babski rozgardiasz, którego nigdy nie lubili mężczyźni każdego stanu i każdej epoki, zamieniał się w arcydzieła ładu i wystawności. Stół bielał świątecznie. Czekano na pierwszą gwiazdkę, która gromadziła wszystkich przy stole. Zaczynał się obiad-wieczerza, inaugurowany przez gospodarza głośną, okolicznościową modlitwą. Łamano się opłatkiem i składano sobie życzenia. Bywało też, a zwłaszcza w legendach, że skądś nadchodził w ostatniej chwili strudzony wędrowiec, zjawiał się syn marnotrawny lub przykuśtywał o kuli wiarus z dawno zakończonej wojny. Z radością przeplatały się łzy.
Wigilią rządziła magia pewnych liczb. Ilość ucztujących była parzysta, a jedno krzesło musiało pozostawać wolne. Było to najsmutniejsze miejsce przy stole. Ciekawe jednak, że wobec wiktuałów kierowano się dla odmiany zasadą nieparzystości. Magnaci fundowali sobie jedenaście potraw, szlachta dziewięć, natomiast wieś pozostawała przy siedmiu. Barszcz z grzybami, kapusta z grochem lub fasolą, kluski z makiem, cukrem albo miodem, rzepa suszona albo gotowana, polewka z suszonych śliwek, gruszek bądź jabłek to potrawy, które zazwyczaj pojawiały się na dawnych wigilijnych stołach chłopskich. Prawie zawsze musiała być także zupa z nasion konopi (zwana siemieniuchą) i zawsze też – podobnie jak na stoły pańskie – podawano strucle i ryby. Jeść należało dużo, żeby głód nie doskwierał w nadchodzącym roku. Jeść i nie odkładać pod żadnym pozorem łyżki dla odpoczynku, gdyż ten kto to uczynił, mógł nie doczekać następnej wigilii. Po wieczerzy nie zaszkodziło napić się miodku, ale i gorzałki nie wylewano za kołnierz. Dzieci wielkopolskie kręciły się niespokojnie, gdy ktoś dobijał się do drzwi. Przychodziły wówczas „gwiazdory”, albo „stare Józefy”: brodaci przebierańcy z laskami, dzwonkami, torbami, a przede wszystkim – z rózgami.
Młodzież zajmowała się w wigilię także wróżbami. „Kto wyciągnął z siana na stole zielone ździebełko – ożenek już w karnawale, kto żółte – trzeba poczekać, kto wyschnięte i poczerniałe – będzie się kiepścił w samotności do końca życia”, czytamy w „Kalendarzu Polskim”. Zwierzęta w wigilijny wieczór były pod specjalnym nadzorem, może poza końmi, które (biorąc pod uwagę ich niegdysiejszą nieobecność przy żłobku) traktowano jak co dnia, bez dodatkowych honorów. Natomiast bydło raczono po chrześcijańsku opłatkiem i resztkami ze stołu, po czym prędko opuszczano obory, mimo że zwierzęta miały się tam o północy wyżywać w przeróżnych rozhoworach. Bano się śmierci, która podobno dopadała wścibskich podsłuchiwaczy. Powszechnie opowiadano jak to jakiś gospodarz wlazł kiedyś do żłobu i ukrył się by posłuchać sekretów. Usłyszał wtedy złowieszczą przepowiednię: „Leż gospodarzu w żłobie, a wkrótce będzie po tobie”, która niebawem się spełniła.
W wigilię zewsząd było słychać kolędy. Wśród nocnej ciszy rozchodził się głos i budził pasterzy, aby czym prędzej wybierali się do Betlejem. Rozlegały się chóralne prośby o to, by Boże Dziecię pobłogosławiło „krainę miłą”, wioski i miasta, dom i majętność.
Piotr Cackowski (fot.pc)